poniedziałek, 13 lipca 2009

Zawieszam dłonie na kołku

Postanowiłem być twardy.
Dosyć marudzenia i zgrzytu zębami.
Zawieszam bloga, no chyba, że będę miał ochotę napisać coś nieosobistego. Coś mądrego albo śmiesznego.

Od dzisiaj kieruję się cytatem:
"Wiem jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył"

Myślę, że tak lepiej będzie. Dużo trudniej, ale lepiej. Łatwo było obarczyć kogoś swoimi problemami, szantażować ich emocjonalnie, że najchętniej bym z sobą skończył i że mam nadzieję, że nie dożyję końca sezonu motocylowego. W sumie nic się nie zmieniło i dalej podpisuję się pod tymi słowami. Dzisiajszy dzień nie jest wcale inny niż dwa poprzednie, no tylko że nie mogę już mówić o bólu, lękach i zawodach.

Od dzisiaj jestem twardy.

"Wiem jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył"



Trzymajcie za mnie kciuki!

sobota, 11 lipca 2009

Aż mi się tytułu nie chciało wymyślać

Myślałem, że prostota jest piękna. Wystarczy coś ustalić, a potem się tego trzymać. Tak więc ustaliłem, że po rozstaniu już z nikim innym nie będę. Zarówno fizycznie jak i w związku.

Nie była to łatwa decyzja. Jak to wszystko co przez dłuższy okres czasu było zarówno marzeniem i tęsknotą kiedy nie mieliśmy kontaktu, jak i realnością kiedy byliśmy razem lub chociaż rozmawialiśmy przez telefon, odłożyć w kąt jak pierwszą czytankę.

Choć wcześniej czasami myślałem o byciu z kimś, tak teraz nie jestem w stanie o tym nawet pomyśleć. Zato ostatnio 24 godziny na dobę myślę o Niej. Nie wiem czy to nie jest kwestia zwykłej zazdrości.

Uczucie, które było we mnie, a o którym od dawna wiedziałem że nie zgaśnie nigdy, teraz znowu staje się mocniejsze do granic możliwości. A myśl że inni facecić są przy Niej, dotykają, całują, pieszcza... jest dla mnie jak przypalanie. Mam wtedy takie niesamowite uderzenia ciepła, że myślę że zaraz zapłonę jak pochodnia, żołądek podchodzi mi do gardła i jest mi tak przykro że mam ochotę skończyć że sobą.

Faceci myślą o tym jak są w innymi kobietami tak po prostu mimochodem, a ja jestem przerażony myślą że mógłbym współżyć z inną kobietą tak naprawdę. W rzeczywistości chyba bym za nim by do tego doszło zwymiotował na nią albo obok niej. Czułbym że zdradzam Ją, choć nie jesteśmy razem od października.

Brakuje mi jej strasznie! Brakuje na żywo, bo nawet jej głos w słuchawce jest tylko jej namiastką niestety. Łapie się na tym, że patrząc na inne kobiety przypomina mi się Ona, to w jaki sposób chodzi, jak się porusza, czy uśmiecha. Brakuje mi Jej!

Wiem, że dla Niej to co czuje nie jest w żadnej mierze miłością, bo gdyby tak było to zrobiłbym wszystko by być w Nią. Ostatnio pytałem czy mnie kocha jeszcze. Bez chwili zastanowienia zaprzeczyła. Niby jako Przyjaciel się ucieszyłem bo to uniemożliwiało jej bycie szczęśliwą, ale to w głębi mnie bardzo zabolało. Tak pragnąłem usłyszeć chociaż trochę zawahania. Chciałem wierzyć że w głębi duszy zawsze będzie to uczucie, bo co to za miłość która się kończy, gdy umyka perspektywa wspólnej przyszłości? Chyba głupi jestem bo za bardzo lubiłem omawiać wiersze na lekcjach... Może i głupi, ale taki już jestem i chyba tylko mocne leki mogłyby to zmienić.

Dzisiaj miałem 12-godzinną dniówkę. Myślałem że mnie tam rozpierd*li. Robiłem wszystko co tylko się dało by nie stać dłużej niż chwilę, tylko cały czas zapieprzać. Zaraz będę w domu. Chyba od razu wskocze na moto by się oderwać. A może porządny upadek mnie naprostuje? A jak uda mi się wrócić to uratuje mnie telewizja, ona z kolei pozwoli wyłączyć mój umysł.

W sumie wydaje mi się, że nawet jak Ona przeczyta ten wpis to nie zrobi to na Niej wielkiego wrażenia, bo jestem już dla Niej jak czek bez pokrycia. Good for Her w sumie.

Najgorsze jest to że z dnia na dzień się coraz bardziej w Niej zakochuje.

wtorek, 7 lipca 2009

Ty w życiu nic nie osiągniesz

Wczoraj popatrzyłem z góry na swoje życie. Poczułem jakieś takie ukłucie. Byłem akurat w pracy, znalazłem sobie coś innego do roboty, byle by tylko nie stać ani nie mieć kontaktu z klientami.

Przewertowałem wszystkie kartki mojego życia. Nie było ich dużo, bo nie mam 60 lat. Ale były szare, zapisane często łamiącym się od niechcenia pismem, albo nie zapisane często nawet w części.

Moje, życie sprawia mi przykrość. Nie spełniłem w życiu i nie byłem blisko spełnienia, żadnego marzenia. Nie to, że się nie podnosiłem, ale to że co chwilę upadałem sprawiło, że mogę swoje życie wyrzucać tak od niechcenia na śmietnik, że mogę go opluć i zgnoić. Wiadomo jednak, że zostanę przy nim, tak samo jak pewne jest, że się nie zmienię.

Często jest tak, że jak patrzę na siebie z boku, to czuję taką niechęć do siebie samego. Do mojej postawy. Do tego wszystkiego czym jest i czym się stałem. Stałem się kimś, kto nie jest już zdolny przekształcić się w kogoś kim chciałem i chce być.

Zasadniczo nawet nie chce mi się już kończyć tego posta. Moja Mama, powiedziała po tym jak oznajmiłem, że powtarzam semestr, że nic w życiu nie osiągnę. Nie zdenerwowało mnie, bo po części każdego dnia przyznaje jej rację, uśmiechnąłem się tylko i powiedziałem z lekkim przekąsem, że też Ją Kocham. To prawda Hava, naprawdę użalam się nad sobą, stoję z boku siebie samego i widzę to doskonale. Znam siebie chyba najlepiej, jedynie Ty mnie znasz prawie tak jak ja samego siebie.

Jest tym samym człowiekiem co 10 lat temu, niewiele się zmieniło. Jakby ten chłopak z przeszłości zasiadł na moim miejscu dzisiaj, to w zasadzie robiłby to samo, a może lepiej, bo nie bałby się wielu rzeczy, których ja już się boję, choćby związków.

Miałby 14 lat. Przed sobą wszystko jeszcze. Pierwszą miłość, która mogła być zupełnie inna, zupełnie inne życie. Gdzieś tam, gdzie wszyscy szli dalej, ja zakręciłem się obok kierunkowskazu, kręciłem się tak, kręciłem, że już nie jestem w stanie odnaleźć drogi, którą mógłbym pójść.

Wczoraj jak zaczynałem tego posta i pisałem, o tym, że nie potrafiłbym pożegnać się ze swoim życiem, doszło do mnie, że mam w zanadrzu narzędzie, które umożliwia mi pod wpływem jednego przypływu odwagi skończyć z tym wszystkim. Jak w Smerfnych Hitach, odkręcić do oporu manetkę z gazem by za chwilę nie było już mnie.

Wczoraj jeździłem trochę. To jedna z dwóch rzeczy, które mnie jeszcze cieszą. Jeżdżę coraz szybciej, sprawia mi to coraz większą przyjemność. Tu jestem sam, nikogo nie potrzebuję, jedynie pieniędzy na benzynę i trochę ładnej pogody. Odgradzam się teraz od wszystkich, nikt mi nie jest potrzebny. Mam jedną Przyjaciółkę, która została, kiedy wszyscy się rozpierzchli, zresztą trudno jest mieć do nich o to pretensję. Nie pozwolę nikomu już się do mnie zbliżyć ani na krok.

Najgorsze, że moja ocena samego siebie jest obiektywna. Hava powie co innego, ale to tylko takie gadanie. Oceniam swoje życie pod kątem tego jak miało być i jaki miałem być. Dzisiaj znowu muszę budować wszystko od nowa, ale nie będę już budował nowych przyjaźni, nie będę już nigdy więcej w związku. Mam 24 lata, a szukam tylko sposobu, by jakoś nie myśleć o tym wszystkim i żyć. Choć to ostatnie słowo brzmi cokolwiek śmiesznie patrząc na to jaki jestem.

Ja, zatopiony w szarości, bojący się wszystkiego i wszystkich. Leniwy i krnąbrny. Hava, tłumaczyła mi moje zalety. Śmieszne to było dla mnie trochę, przypominało chwalenie bardzo brzydkiej kobiety, mówiąc jej po dłuższym zastanowieniu, że ma ładne kostki i duże palce u stóp. Kiedyś pamiętam o wszystko miałem do Boga pretensję, to tak jak się odchodzi od bliskiego Przyjaciela, to zawsze jest dużo żalu i pretensji, to był mój przyjaciel, ale powoli się to kończyło. Teraz już raczej się do niego nie odnoszę, nie chcę nic od niego. Czasem uznaję, że jednak jest, wtedy dostaje od mnie trochę cierpkich słów, jak to czasem do byłych przyjaciół mamy pretensję.

Może życie jest takie bo sam sobie go takim urządziłem, a także dlatego, że nie starczało mi sił by codziennie zmieniać go, z pietyzmem uczyć się nowych rzeczy i podejmować nowe wyzwania. Stałem tak zatęchły i powtarzałem: A MIAŁO BYĆ INACZEJ, ale inaczej nie było. Teraz już wiem, że to tylko moja wina. Wiem, że się nie zmienię. Potrafię się zmienić na kilka dni, ale z czasem mój zapał i wiara w siebie maleją, dochodzi do głowy myśl, że znowu będzie porażka, znowu upadnę, znowu mnie zdepczą. Choć po prawdzie, to jest jak w cytacie: "Sami siebie najlepiej ranimy, sami siebie najlepiej zabijamy". Tak jak depczę siebie samego najlepiej, nie kończę te co zacząłem. Jestem sam dla siebie jak ojciec Micheala Jacksona. Najgorsze jest to, że ja uwielbiam, tą euforię zaczynania od nowa, te nadzieje, tą iskrę w moim oku, którą widać i energię w sercu, i duszy. Uwielbiam zaczynać, a jedyną rzeczą jaką udało mi się doprowadzić do końca o liceum był zakup mojego Horneta. Ale czy można co chwilę zaczynać życie od nowa, zerować się w swoim mniemaniu do "tabula rasa", by po paru dniach już zaniechać tego wszystkiego.

Od niecałego roku nie jestem już w związku. Nasze perypetie były burzliwe, ale jak oboje wspominamy szczęśliwe. Widywaliśmy się bardzo rzadko i to był chyba klucz, potrafiłem się tak zmobilizować, że stawałem się zupełnie innym człowiekiem, robiąc te wszystkie rzeczy, którymi powinno się uszczęśliwiać ukochaną kobietę, z czego najbardziej podobało się jej zmywanie :P. Chodziliśmy na spacery, do kina, gotowałem dla niej, sprzątałem. Potem wracałem do od Niej do domu by być znowu sobą. Leniem i osobą, która stara się wszystko zrzucić na innych. Podobało mi się jaki byłem przy Niej, choć czasem nie udawało się ukryć jaki jestem naprawdę i jakim byłbym mężem. Byłbym fatalnym mężem, czar bardzo szybko by okazał się płonny. Skończyło by się to wszystko, oddane na rzecz pracy i czarnej skrzynki zwanej telewizorem.

Mój ojciec zawsze powtarzał mi, że jak chcę to potrafię. Pamiętam jeszcze jak w dostawałem moje świadectwa z paskiem, jedno w 8 klasie podstawówki i jedno w 3 klasie liceum. Czułem się dumny z siebie wtedy jak paw, czułem, że Tata też jest dumny. Także stać mnie na różne głupstwa nawet na świadectwo z paskiem ;). No i jeszcze utarłem ciut nosa siostrze, bo ona to takie świadectwa kolekcjonowała.

Boję się wyprowadzić z domu i wracać ZAWSZE do pustego domu. Bardzo szybko bym zwariował. Mimo, to pewnie wyprowadzę się przynajmniej na rok. W domu, nawet trudno jest Mamie zapamiętać, że co wtorek od paru lat wieczorem chodzę grać w piłkę na halę. A jeśli chodzi o jakieś zrozumienie to już nie ma o czym mówić. To pokolenie pracusiów, wolę więcej zarobić albo mieć lepiej podglancowane mieszkanie niż porozmawiać o swoich problemach. Kocham Ich wszystkich, ale oni mnie nie rozumieją, a jakby teraz chcieli, to jest już i tak za późno. Z rodzeństwem czasem się rozumiemy, czasem jest przyjemnie, żartujemy, oglądamy jakiś film wspólnie, albo co innego. Mój brat i siostra rozumieją się, czasem nawet wychodzą gdzieś razem.

Myślałem, że powrót na studia będzie piękny. Reklamowane przez Ojca studenckie życie, stało się jednak szybko nudne, jak samo kształcenie na polskiej uczelni. To pewnie przeze mnie, bo nigdy nie byłem typem imprezowicza. Aż w końcu zrezygnowany i z utrąconym przez jednego pieprzonego wykładowcę stypendium, zdecydowałem się podjąć równolegle pracę, najpierw w McDonaldzie, a następnie na stacji paliw. Studia to dla mnie porażka, bo okazało się, że programowanie jest jak gra w piłkę. Sprawia mi przyjemność, tylko jak idzie mi dobrze, a zazwyczaj nie idzie, a do tego nigdy nie będę w tym tak dobry jakbym chciał, nawet w połowie. O tego momentu studiowanie zaczęło się trudniejsze, ale nie przez pracę jak uważa Hava, wręcz przeciwnie, praca stawiała mnie na nogi, bo musiałem do niej iść, czasem na nocnej zmianie musiałem się nieźle pozapieprzać by móc wygospodarować 3-4 godziny na naukę, a pewnie i tak nie uczyłbym się w domu.

W pracy też nie jest najlepiej, jak nie głupi sploty wypadków i jednocześnie donoszący "koledzy z pracy", to swoja własna głupota, bezmyślność i niewiedza. Do tego stopnia, że szef musi się żalić koledze, który mnie polecił, a ja znowu staję się najgorszym pracownikiem stacji i stoję pierwszy w kolejce do wypierdolenia na zbity pysk.

Piłka nożna, temat rzeka, choć niewiele treści. Same bajeczki i marzenia.


Z tego wszystkiego wyszło, że potrafię zaspokoić dziewczynę którą Kocham, potrafię słuchać, jestem empatyczny, mam zasady i ponoć dobrym człoweiekim jestem, dobrze odkurzam i potrafię coś ugotować (pare razy na rok dla Ukochanej). Jeśli odejmiemy pierwsze i ostatnie, z wiadomych powodów, to zostaje w zasadzie prawie nic.
Moje życie to kanał, który sam sobie pieczołowicie wybudowałem i zamknąłem potężną klapą, do tego jedyna osoba, której ufam kilka dni temu skłamała, albo by mnie ukarać, albo po to by ukryć prawdę, tak czy siak wielka Ch*jnia z Grzybnią.

Jedyne to czego jeszcze chcę to jeździć na motorze i póki to jeszcze sprawia mi radość na nim zginąć.
javascript:void(0)