poniedziałek, 30 maja 2011

Karetka, skrajne wycieńczenie, czyli … niezapomniana niedziela


Ten dzień zaczął się później niż planowałem. O jakąś godzinę z hakiem zbyt późno. O 7:30 wyłączyłem budzik, otwierając następnie oczy o 8:50. Byłem wkurzony na siebie, że po raz kolejny tak się stało, szczególnie że dzisiaj miało nastąpić coś co zamierzałem już zrobić w podstawówce.

Bieg Fiata, to bieg, którego nie udało mi się doświadczyć, mimo wieloletnich chęci. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, a głównie moja psychika. Ten rok jednak jest inny niż poprzednie i to pod wieloma względami. Zacząłem już biegać 1,5 miesiąca wcześniej, właśnie myśląc o tym, żeby w końcu wystartować w prawdziwym biegu, bo w końcu na mojej Bucket List znajduję się przebiegnięcie maratonu, więc 10 kilometrowy Bieg Fiata.

Oczywiście nie byłem zadowolony z takiego, a nie innego obrotu sprawy. Leżałem chwilkę, wiedząc że czasu cholernie mało i zastanawiałem się, czy to jeszcze ma sens. Jednak przypomniałem sobie dwie rzeczy o których staram się nie zapominać:
1) trzeba żyć jakby nie było jutra, bo nikt nie wie czy dla niego nadejdzie jutro
2) niektórzy marzą, by móc biegać, by móc uprawiać sport, a czasem nawet by móc wyjść z domu, więc trzeba podejmować wysiłki by to co mamy (zdrowie) wykorzystać w pełni

Czasu było bardzo mało i sam nie wiedziałem do której godziny można zapisywać się do biegu. Szybka toaleta, trochę większy napój węglowodanowy, ściągacz na nogę, strój i musiałem szybko wybiec pod biuro zawodów, niedaleko ratusza. Taka szybka akcja nie była w planach, żołądek pozostał pusty z braku czasu, jedynie sytuację ratowała dawka napoju węglowodanowego dla sportowców. Czas naglił więc musiałem do miejsca rejestracji pobiec, więc to była swojego rodzaju, dość szybka rozgrzewka.

W biurze biegu znalazłem się 20 minut przed zakończeniem zapisów. Szybko wypełniłem wniosek, wpłaciłem 20 zeta wpisowego i już mogłem udać się do autobusów, które transportowały zawodników na start. Cieszyłem się, że tu byłem, że jednak wybiegłem i że udało się zarejestrować.

Podczas transportu, zacząłem sobie zdawać sprawę, ze napój węglowodanowy to za mało widząc, że wielu biegaczy sączyło albo trzymało w ręku napoje węglowodanowe albo izotoniczne. No może nie za mało, ale na pewno nie wypity ok. godziny i 50 minut przed rozpoczęciem biegu. Żałowałem, że w pośpiechu nie zabrałem butelki węglowodanów do butelki, ale mleko już się rozlało.

Na miejscu startu, czyli przy bramie głównej Fiat Auto Poland, szukałem brata, bo chciałem go opieprzyć. Ja nie wiedziałem, że On jednak startuje w biegu, a On nie domyślił się, że skoro miesiąc temu mu zaproponowałem start i coś tam biegam, więc w tym roku chcę wystartować. Szukałem go na dwóch parkingach obok bramy, gdzie biegacze się rozgrzewali, sam postanowiłem już się zbyt intensywnie nie rozgrzewać, a jedynie podziwiać biegaczki ;) , mając na uwadze, że już biegłem by się zapisać i to, że bilans energetyczny mojego organizmu jest lekko mówić bardzo daleki od ideału. Ale co zrobić?

Gdy już było 5-10 minut przed biegiem i staliśmy ustawieni przed linią startu. Ni stąd ni zowąd zagadnął mnie biegacz, w moim wieku, stojący obok mnie. W tej chwili już nie pamiętał jak miał na imię, wiem że był z niedalekich Czechowic-Dziedzic. Wydawało mu się, że skądś mnie zna, ale ja go nie znałem. Wywiązała się ciekawa rozmowa. Pytał mnie jaki mam cel biegu, ja odparłem, że to mój pierwszy bieg (nie licząc zawodów na 1000 metrów z liceum) i że właśnie dlatego nie mam i nie umiem określić celu. Zapytałem go jaki miał czas w zeszłym roku, kiedy to pierwszy raz wystartował, stwierdziłem że jego wynik (ok. 49 minut), to będzie mój cel do którego będę dążył w tym biegu. Kiedy zapytałem go o jego cel, odparł bardzo pięknie: „Każdy, kto dobiegnie do mety jest wygranym, a moim cele jest biegać do 50 roku życia.”. Czyż to nie jest piękne i mądre wyznanie?

Gościu, którego imię zaczynało się na J. tak mnie zagadał, że nie zauważenie ludzie zaczęli biec, więc padła komenda START. Życzyliśmy sobie powodzenia, bo każdy z nas miał inny pomysł na początek biegu. Po jakichś 150 metrach, nastąpił skręt lewo na zamkniętą na czas biegu dwujezdniową drogę, która prowadziła do centrum Bielska. Sam skręt nie był zbyt przyjemny, bo nie wiedzieć czemu, niektórzy bardzo chcieli się wyrwać szybko do przodu, a przy takim zagęszczeniu ludu na początku nie było to przyjemne. Jeszcze przed zakrętem zacząłem się uśmiechać, ale po zakręcie to była już euforia, gdyż widziałem z przodu (z racji wzniesienia) jak, ogromna fala biegaczy bierze udział w biegu. Uśmiechałem się jak głupi, cieszyłem się, że tu jestem, że jestem wśród tylu ludzi, którzy właśnie dzisiaj niezależnie od swojego pomysłu na bieganie mieli jeden wspólny i jakże piękny cel – dać z siebie wszystko i dotrzeć do mety. Nigdy wcześnie takich rzeczy nie przeżywałem. Jedyny raz i to już w tym roku, kiedy wraz z kolegami wybraliśmy się na rozpoczęcie sezonu na Jasnej Górze. Wtedy ten ogrom motocyklistów, zmierzający w to samo miejsce, będących dosłownie wszędzie, to było coś pięknego i budujące przeżycie.

To było coś pięknego. Samych tylko dorosłych (był też bieg dla młodzieży) dobiegło do mety 766, ja sam miałem numer startowy 1360 czy koło tego. Jak mogłem do tej pory tego nie doświadczyć?? No cóż, to taki rok, mocnych wrażenie i nowych doświadczeń ;).

Od samego początku biegu chciałem narzucić dobre tempo bo po pierwsze bałem się, że regulamin mnie wyeliminuje gdy w ciągu 30 minut nie dobiegnę do półmetka (to by było traumatyczne przeżycie :( ), a do tego nie chciałem, by przypadkiem mój brat (którego nie znalazłem) nie był przede mną ;).
Koło Zamku, jeszcze było OK, po 2 km zaczęły się lekkie schody. Od samego początku, gdy zdecydowałem, że w tym roku już na pewno wezmę udział w biegu, wiedziałem jedną istotną rzecz. Chodzi o to, że 10 kilometrowy bieg, nie jest dla mnie aż takim wyzwaniem, gdyż ogólnie staram się biegać po 1,5 godziny, ale nigdy przez ostatnie 2 lata nie biegałem w tempie jakie było potrzebne by w rozsądnym czasie dobiec do mety zawodów biegowych. To była więc ciekawa koncepcja, by zmusić organizm, który jest przyzwyczajony do biegania, do biegania w szybszym tempie.
Tempo i prawdopodobnie kończące się zapasy energii, sprawiały, że już od 4-5 km, zaczęły poważne schody, ale starałem się utrzymać tempo. Nastąpiło tutaj zjawisko określane w żargonie piłkarskim jako „oddychanie rękawami”. Zaczęła się w tym momencie prawdziwa walka z samym sobą i organizmem. Nie chciałem się zatrzymać, choć ciało wołało, żebym to przerwał, żeby zwolnił, a może nawet zacząć maszerować. Na 6 km, zauważyłem że 150 metrów przede mną gościu w czarnej koszulce maszeruje po chodniku, pomyślałem nawet, że może ja też powinienem, po upływie chwili, on już biegł, więc nie dał mi powodu, by podążyć w jego ślady. Bardzo lekko musiałem zmniejszyć tempo. Nie mogłem sobie jednak pozwolić, by za dużo osób mnie wyprzedziło, bo to nie było by dobre dla psychiki. W duszy widziałem już metę, gdyż był to 7 km i stwierdziłem, że chyba nie będę atakował na ostatnim kilometrze, bo to może się przykro. To była już katorga, nie mogłem się wycofać, więc na 8 km starałem się wydłużyć trochę krok, by trochę mnie wysiłku w to wkładać w kolejne setki metrów. Kilometr 9-ty, już wiem, że meta jest blisko. Za chwilę będzie widać Ratusz przed którym była meta. Na pół kilometra od mety patrzę na zegarek i widzę, że jest 47 minuta biegu, resztkami sił zaczynam biec, tego właśnie chciałem się nauczyć kiedy biegałem w tym roku. Zawsze przed końcem biegania, patrzyłem za plecy jakby ktoś był za mną i zaczynałem dawać z siebie aż do przekroczenia z pełną szybkością miejsca, które sobie wytyczyłem na metę i dopiero za metą mogłem zwolnić. Rezerwa sił już się skończyła. Już chyba nigdy sobie nie przypomnę tych ostatnich 100-150 metrów, gdyż wystąpiło tu ciekawe zjawisko, byłem jak w amoku.

Dobiegłem! Przekroczyłem linie mety. Chyba, ktoś założył mi medal, bo miałem go potem. Ktoś stał i czekał na chip-a, którego każdy zawodnik musiał oddać na mecie. Ja opierałem się o słupek, starałem się złapać oddech, a także panicznie złapać równowagę. Byłem skrajnie wycieńczony, a do tego czułem ogromną potrzebę skorzystania z toalety. Nie potrafiłem odpiąć numer i chip-u, chyba poprosiłem o pomoc. Pamiętam, że zataczałem się parę metrów by znaleźć toytoy-a. Potem jakaś luka i pamiętam jak stoję przed karetką. Pamiętam też jak wymiotuję, przed karetką. Ekipa karetki pomaga mi się wspiąć do wozu, co nie było łatwe. Mierzą mi ciśnienie i cukier. Staram się uspokoić serce i oddech, oba są mocno przyśpieszone, ale muszę zapanować nad nimi dla własnego dobra. Chronologii tego wszystkiego nie pamiętam. Jestem krwiodawcą odpowiadam, kiedy mnie pytają o to czy jestem zdrowy. Z tego też powodu, nie chcę kroplówki. Wierzę, że nad tym wszystkim zapanuje.

Niby jakoś się czuję, lecz znowu słabnę, pytam czy będę mógł oddawać krew po kroplówce w najbliższym czasie. Po pozytywne odpowiedzi, proszę o kroplówkę i momentalnie opadam z sił, a lewa ręka opada mi na ziemię i czekam, na zbawienną kroplówkę. Jest coraz gorzej, nie panuję nad rękami, nie jestem w stanie otworzyć oczu i mówić. Myślę, o tym, że nie pamiętam, chyba żadnego numeru telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć numeru domowego. Przypomniałem sobie numer Ani, ale ona chyba już nie ma numeru do mojego domu w komórce. Chyba nie uda się zawiadomić mojej rodziny jak wyląduje w szpitalu - pomyślałem. Chyba po jakichś 5 minutach zaczynam z lekka odzyskiwać świadomość. Mówią żebym nie zasypiał.

Stopniowo jest coraz lepiej, otwieram oczy, rozglądam się po karetce. Jeszcze parę minut i już jest dość dobrze, chwyta mnie potężny kurcz w nodze, od pośladka aż po łydkę, cichy jęk bólu straszy załogę karetki. Kurcz trwa ze 3 minuty i uporczywie nie przechodzi. Kiedy odzyskują pełną świadomość nie pamiętam, jak znalazłem się w karetce, na szyi mam medal, więc zakładam, że miałem dobry czas, za który taki medal przysługiwał, ale nie mogę sobie przypomnieć czy faktycznie wbiegłem na metę, nie pamiętam ostatnich 250 metrów biegu. Załoga też tego nie wie.

Z otwartych drzwi widzę biegaczy i nasz piękny Ratusz. Czuję, że mogłem mądrzej postąpić. Czuję też jednak wielką dumę, że postąpiłem hardcorowo i przypomina mi się, kiedy kolega opowiadał o jego trenerze, który mówił, ze on nie jest zmęczony, a zamęczony naprawdę będzie jak już będzie wymiotował z wycieńczenia.

Pierwszy raz w życiu wymiotowałem ze zmęczenie. To jest to uczucie kiedy wiesz, że dałeś z siebie naprawdę wszystko i wyczyściłeś bak z całej rezerwy benzyny na dnie. Wychodzę z karetki kuśtykając, biorę swój kupon i idę coś zjeść. Potem jeszcze chwilę patrzę jak kończą dekorować zwycięzców w poszczególnych kategoriach (w tym jak dobrze pamiętam 79 letniego faceta), a następnie udaję się po obiór koszulki 19 Biegu Fiata (jako, że rejestrowałem się przed samymi zawodami, nie miałem jej zagwarantowanej jak mój brat). Następnie udaje się do domu. Przepełnia mnie szczęście i domu. Idę te 2 kilometry z medalem na szyi, parę razy go całuje, tak jakbym był na podium. Dla mnie to naprawdę coś wyjątkowego. Ja czuję się zwycięzcą. Nie poddałem się, nie zostałem w domu. Zamiast wyrzutów sumienia. Jest duma.

Docieram do domu o własnych siłach. Szczęśliwy. Na komórce widzę SMS z biegu, mój czas to 47 minut i 44 sekundy. Jest zdziwiony, bo myślałem że będzie 49-50, a końcowe metry dociskałem by nie było liczby zaczynającej się od 5, ale cholernie zadowolony. Opowiadam mamie, siostrze i bratu co się wydarzyło. Wszyscy się śmiejemy i jest wesoło. Nalewam sobie Pepsi z lodem, o której tak marzyłem wracając w słońcu do domu (wiem, że nie powinienem przy takich skurczach ;) ).

Jestem zmęczony, ale cholernie uśmiechnięty. Śmieję się także z tego wszystkiego co się wydarzyło i wiem, że zapamiętam ten dzień do końca życia. To było cudowne przeżycie, którego nie da się kupić za wygraną w Lotto. Życie jest piękne i kiedy zdarzają mi się dni kiedy tego nie dostrzegam jak ostatnio, uważam te dni za stracone. „Bo ja z życia biorę to co jest najlepsze”, patrzę w niebo i cieszę się, że ciągle tu jestem :)

NIECH MOC BĘDZIE Z TOBĄ :)

Karetka, skrajne wycieńczenie, czyli … niezapomniana niedziela

Ten dzień zaczął się później niż planowałem. O jakąś godzinę z hakiem zbyt późno. O 7:30 wyłączyłem budzik, otwierając następnie oczy o 8:50. Byłem wkurzony na siebie, że po raz kolejny tak się stało, szczególnie że dzisiaj miało nastąpić coś co zamierzałem już zrobić w podstawówce.

Bieg Fiata, to bieg, którego nie udało mi się doświadczyć, mimo wieloletnich chęci. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ten rok jednak jest inny niż poprzednie i to pod wieloma względami. Zacząłem już biegać 1,5 miesiąca wcześniej, właśnie myśląc o tym, żeby w końcu wystartować w prawdziwym biegu, bo w końcu na mojej Bucket List znajduję się przebiegnięcie maratonu.

Oczywiście nie byłem zadowolony z takie, a nie innego obrotu sprawy. Leżałem chwilkę, wiedząc że czasu cholernie mało i zastanawiałem się, czy to jeszcze ma sens. Jednak przypomniałem sobie dwie rzeczy o których staram się nie zapominać:
1) trzeba żyć jakby nie było jutra, bo nikt nie wie czy dla niego nadejdzie jutro
2) niektórzy marzą, by móc biegać, by móc uprawiać sport, a czasem nawet by móc wyjść z domu, więc trzeba podejmować wysiłki by to wykorzystać

Czasu było bardzo mało i sam nie wiedziałem do której godziny można zapisywać się do biegu. Szybka toaleta, trochę większy napój węglowodanowy, ściągacz na nogę, strój i musiałem szybko wybiec pod biuro zawodów, niedaleko ratusza. Taka szybka akcja nie była w planach, żołądek pozostał pusty z braku czasu, jedynie sytuację ratowała dawka napoju węglowodanowego dla sportowców. Czas naglił więc musiałem do miejsca rejestracji pobiec, więc to była swojego rodzaju, dość szybka rozgrzewka.

W biurze biegu znalazłem się 20 minut przed zakończeniem zapisów. Szybko wypełniłem wniosek, wpłaciłem 20 zeta wpisowego i już mogłem udać się do autobusów, które transportowały zawodników na start. Cieszyłem się, że tu byłem, że jednak wybiegłem i że udało się zarejestrować.

Podczas transportu, zacząłem sobie zdawać sprawę, ze napój węglowodanowy to za mało widząc, że wielu biegaczy sączyło albo trzymało w ręku napoje węglowodanowe albo izotoniczne. No może nie za mało, ale na pewno nie wypity ok. godziny i 50 minut przed rozpoczęciem biegu. Żałowałem, że w pośpiechu nie zabrałem butelki węglowodanów do butelki, ale mleko już się rozlało.

Na miejscu startu, czyli przy bramie głównej Fiat Auto Poland, szukałem brata, bo chciałem go opieprzyć. Ja nie wiedziałem, że On jednak startuje w biegu, a On nie domyślił się, że skoro miesiąc temu mu zaproponowałem start i coś tam biegam, więc w tym roku chcę wystartować. Szukałem go na dwóch parkingach obok bramy, gdzie biegacze się rozgrzewali, sam postanowiłem już się zbyt intensywnie nie rozgrzewać, a jedynie podziwiać biegaczki ;) , mając na uwadze, że już biegłem by się zapisać i to, że bilans energetyczny mojego organizmu jest lekko mówić bardzo daleki od ideału. Ale co zrobić?

Gdy już było 5-10 minut przed biegiem i staliśmy ustawieni przed linią startu. Ni stąd ni zowąd zagadnął mnie biegacz, w moim wieku, stojący obok mnie. W tej chwili już nie pamiętał jak miał na imię, wiem że był z niedalekich Czechowic-Dziedzic. Wydawało mu się, że skądś mnie zna, ale ja go nie znałem. Wywiązała się ciekawa rozmowa. Pytał mnie jaki mam cel biegu, ja odparłem, że to mój pierwszy bieg (nie licząc zawodów na 1000 metrów z liceum) i że właśnie dlatego nie mam i nie umiem określić celu. Zapytałem go jaki miał czas w zeszłym roku, kiedy to pierwszy raz wystartował, stwierdziłem że jego wynik (ok. 49 minut), to będzie mój cel do którego będę dążył w tym biegu. Kiedy zapytałem go o jego cel, odparł bardzo pięknie: „Każdy, kto dobiegnie do mety jest wygranym, a moim cele jest biegać do 50 roku życia.”. Czyż to nie jest piękne i mądre wyznanie?

Gościu, którego imię zaczynało się na J. tak mnie zagadał, że nie zauważenie ludzie zaczęli biec, więc padła komenda START. Życzyliśmy sobie powodzenia, bo każdy z nas miał inny pomysł na początek biegu. Po jakichś 150 metrach, nastąpił skręt lewo na zamkniętą na czas biegu dwujezdniową drogę, która prowadziła do centrum Bielska. Sam skręt nie był zbyt przyjemny, bo nie wiedzieć czemu, niektórzy bardzo chcieli się wyrwać szybko do przodu, a przy takim zagęszczeniu ludu na początku nie było to przyjemne. Jeszcze przed zakrętem zacząłem się uśmiechać, ale po zakręcie to była już euforia, gdyż widziałem z przodu (z racji wzniesienia) jak, ogromna fala biegaczy bierze udział w biegu. Uśmiechałem się jak głupi, cieszyłem się, że tu jestem, że jestem wśród tylu ludzi, którzy właśnie dzisiaj niezależnie od swojego pomysłu na bieganie mieli jeden wspólny i jakże piękny cel – dać z siebie wszystko i dotrzeć do mety. Nigdy wcześnie takich rzeczy nie przeżywałem. Jedyny raz i to już w tym roku, kiedy wraz z kolegami wybraliśmy się na rozpoczęcie sezonu na Jasnej Górze. Wtedy ten ogrom motocyklistów, zmierzający w to samo miejsce, będących dosłownie wszędzie, to było coś pięknego i budujące przeżycie.

To było coś pięknego. Samych tylko dorosłych (był też bieg dla młodzieży) dobiegło do mety 766, ja sam miałem numer startowy 1360 czy koło tego. Jak mogłem do tej pory tego nie doświadczyć?? No cóż, to taki rok, mocnych wrażenie i nowych doświadczeń ;).

Od samego początku biegu chciałem narzucić dobre tempo bo po pierwsze bałem się, że regulamin mnie wyeliminuje gdy w ciągu 30 minut nie dobiegnę do półmetka (to by było traumatyczne przeżycie :( ), a do tego nie chciałem, by przypadkiem mój brat (którego nie znalazłem) nie był przede mną ;).
Koło Zamku, jeszcze było OK, po 2 km zaczęły się lekkie schody. Od samego początku, gdy zdecydowałem, że w tym roku już na pewno wezmę udział w biegu, wiedziałem jedną istotną rzecz. Chodzi o to, że 10 kilometrowy bieg, nie jest dla mnie aż takim wyzwaniem, gdyż ogólnie staram się biegać po 1,5 godziny, ale nigdy przez ostatnie 2 lata nie biegałem w tempie jakie było potrzebne by w rozsądnym czasie dobiec do mety zawodów biegowych. To była więc ciekawa koncepcja, by zmusić organizm, który jest przyzwyczajony do biegania, do biegania w szybszym tempie.
Tempo i prawdopodobnie kończące się zapasy energii, sprawiały, że już od 4-5 km, zaczęły poważne schody, ale starałem się utrzymać tempo. Nastąpiło tutaj zjawisko określane w żargonie piłkarskim jako „oddychanie rękawami”. Zaczęła się w tym momencie prawdziwa walka z samym sobą i organizmem. Nie chciałem się zatrzymać, choć ciało wołało, żebym to przerwał, żeby zwolnił, a może nawet zacząć maszerować. Na 6 km, zauważyłem że 150 metrów przede mną gościu w czarnej koszulce maszeruje po chodniku, pomyślałem nawet, że może ja też powinienem, po upływie chwili, on już biegł, więc nie dał mi powodu, by podążyć w jego ślady. Bardzo lekko musiałem zmniejszyć tempo. Nie mogłem sobie jednak pozwolić, by za dużo osób mnie wyprzedziło, bo to nie było by dobre dla psychiki. W duszy widziałem już metę, gdyż był to 7 km i stwierdziłem, że chyba nie będę atakował na ostatnim kilometrze, bo to może się przykro. To była już katorga, nie mogłem się wycofać, więc na 8 km starałem się wydłużyć trochę krok, by trochę mnie wysiłku w to wkładać w kolejne setki metrów. Kilometr 9-ty, już wiem, że meta jest blisko. Za chwilę będzie widać Ratusz przed którym była meta. Na pół kilometra od mety patrzę na zegarek i widzę, że jest 47 minuta biegu, resztkami sił zaczynam biec, tego właśnie chciałem się nauczyć kiedy biegałem w tym roku. Zawsze przed końcem biegania, patrzyłem za plecy jakby ktoś był za mną i zaczynałem dawać z siebie aż do przekroczenia z pełną szybkością miejsca, które sobie wytyczyłem na metę i dopiero za metą mogłem zwolnić. Rezerwa sił już się skończyła. Już chyba nigdy sobie nie przypomnę tych ostatnich 100-150 metrów, gdyż wystąpiło tu ciekawe zjawisko, byłem jak w amoku.

Dobiegłem! Przekroczyłem linie mety. Chyba, ktoś założył mi medal, bo miałem go potem. Ktoś stał i czekał na chip-a, którego każdy zawodnik musiał oddać na mecie. Ja opierałem się o słupek, starałem się złapać oddech, a także panicznie złapać równowagę. Byłem skrajnie wycieńczony, a do tego czułem ogromną potrzebę skorzystania z toalety. Nie potrafiłem odpiąć numer i chip-u, chyba poprosiłem o pomoc. Pamiętam, że zataczałem się parę metrów by znaleźć toytoy-a. Potem jakaś luka i pamiętam jak stoję przed karetką. Pamiętam też jak wymiotuję, przed karetką. Ekipa karetki pomaga mi się wspiąć do wozu, co nie było łatwe. Mierzą mi ciśnienie i cukier. Staram się uspokoić serce i oddech, oba są mocno przyśpieszone, ale muszę zapanować nad nimi dla własnego dobra. Chronologii tego wszystkiego nie pamiętam. Jestem krwiodawcą odpowiadam, kiedy mnie pytają o to czy jestem zdrowy. Z tego też powodu, nie chcę kroplówki. Wierzę, że nad tym wszystkim zapanuje.

Niby jakoś się czuję, lecz znowu słabnę, pytam czy będę mógł oddawać krew po kroplówce w najbliższym czasie. Po pozytywne odpowiedzi, proszę o kroplówkę i momentalnie opadam z sił, a lewa ręka opada mi na ziemię i czekam, na zbawienną kroplówkę. Jest coraz gorzej, nie panuję nad rękami, nie jestem w stanie otworzyć oczu i mówić. Myślę, o tym, że nie pamiętam, chyba żadnego numeru telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć numeru domowego. Przypomniałem sobie numer Ani, ale ona chyba już nie ma numeru do mojego domu w komórce. Chyba nie uda się zawiadomić mojej rodziny jak wyląduje w szpitalu - pomyślałem. Chyba po jakichś 5 minutach zaczynam z lekka odzyskiwać świadomość. Mówią żebym nie zasypiał.

Stopniowo jest coraz lepiej, otwieram oczy, rozglądam się po karetce. Jeszcze parę minut i już jest dość dobrze, chwyta mnie potężny kurcz w nodze, od pośladka aż po łydkę, cichy jęk bólu straszy załogę karetki. Kurcz trwa ze 3 minuty i uporczywie nie przechodzi. Kiedy odzyskują pełną świadomość nie pamiętam, jak znalazłem się w karetce, na szyi mam medal, więc zakładam, że miałem dobry czas, za który taki medal przysługiwał, ale nie mogę sobie przypomnieć czy faktycznie wbiegłem na metę, nie pamiętam ostatnich 250 metrów biegu. Załoga też tego nie wie.

Z otwartych drzwi widzę biegaczy i nasz piękny Ratusz. Czuję, że mogłem mądrzej postąpić. Czuję też jednak wielką dumę, że postąpiłem hardcorowo i przypomina mi się, kiedy kolega opowiadał o jego trenerze, który mówił, ze on nie jest zmęczony, a zamęczony naprawdę będzie jak już będzie wymiotował z wycieńczenia.

Pierwszy raz w życiu wymiotowałem ze zmęczenie. To jest to uczucie kiedy wiesz, że dałeś z siebie naprawdę wszystko i wyczyściłeś bak z całej rezerwy benzyny na dnie. Wychodzę z karetki kuśtykając, biorę swój kupon i idę coś zjeść. Potem jeszcze chwilę patrzę jak kończą dekorować zwycięzców w poszczególnych kategoriach (w tym jak dobrze pamiętam 79 letniego faceta), a następnie udaję się po obiór koszulki 19 Biegu Fiata (jako, że rejestrowałem się przed samymi zawodami, nie miałem jej zagwarantowanej jak mój brat). Następnie udaje się do domu. Przepełnia mnie szczęście i domu. Idę te 2 kilometry z medalem na szyi, parę razy go całuje, tak jakbym był na podium. Dla mnie to naprawdę coś wyjątkowego. Ja czuję się zwycięzcą. Nie poddałem się, nie zostałem w domu. Zamiast wyrzutów sumienia. Jest duma.

Docieram do domu o własnych siłach. Szczęśliwy. Na komórce widzę SMS z biegu, mój czas to 47 minut i 44 sekundy. Jest zdziwiony, bo myślałem że będzie 49-50, a końcowe metry dociskałem by nie było liczby zaczynającej się od 5, ale cholernie zadowolony. Opowiadam mamie, siostrze i bratu co się wydarzyło. Wszyscy się śmiejemy i jest wesoło. Nalewam sobie Pepsi z lodem, o której tak marzyłem wracając w słońcu do domu (wiem, że nie powinienem przy takich skurczach ;) ).

Jestem zmęczony, ale cholernie uśmiechnięty. Śmieję się także z tego wszystkiego co się wydarzyło i wiem, że zapamiętam ten dzień do końca życia. To było cudowne przeżycie, którego nie da się kupić za wygraną w Lotto. Życie jest piękne i kiedy zdarzają mi się dni kiedy tego nie dostrzegam jak ostatnio, uważam te dni za stracone. „Bo ja z życia biorę to co jest najlepsze”, patrzę w niebo i cieszę się, że ciągle tu jestem :)

NIECH MOC BĘDZIE Z TOBĄ :)

czwartek, 26 maja 2011

poniedziałek, 23 maja 2011

Sam ze sobą na sam

Pozbierałem się trochę dopiero patrząc na zaporę w Tresnej. Stałem tam godzinę i próbowałem się uspokoić i zobaczyć piękno tego miejsca. Ten chorobliwy, przenikający wstyd, że nikt koło mnie nie stoi (w przenośni), że wszystkie dobre i złe chwilę dzielę ze sobą samym. Znowu byłem sam, jak w styczniu. Stałem tak, myślałem żeby zadzwonić do Ani, ale przecież ona zdecydowała, wie jak się teraz czuję i jakby chciała to by zadzwoniła. Ale nie zadzwoni. Takie życie. Mam wrażenie, że jeszcze 2-3 miesiące i będę cichym wspomnieniem. Ostatnio było mi bardzo trudno bez Niej. Nikt nie był, nie jest w stanie i nie będzie, Jej zastąpić. Przed chwilą przeczytałem na Jej blogu, że jest szczęśliwa z Sebastianem, że jest przyjemnie i miło. Cieszę się.

Późnym wieczorem pożegnałem się z Marysią. Było mi bardzo przykro na sercu. Rozmawialiśmy jadąc samochodem. Dziękowałem Jej że była. Mówiłem, że trochę za bardzo się z Nią zżyłem. Tak jak Jej obiecałem uprzyjemniłem Jej ten okres samotności i sprawiłem, że zapomniała o niej na jakiś. Teraz czas bym zniknął. Będzie Piotr.

Nikt kurwa nie wie jak mi ciężko... Fuck!!!

Ale szczerze Ani i Marysi życzę szczęścia, a sobie... cholernie dużej siły w środku, by przeżyć sam ze sobą...

czwartek, 19 maja 2011

człowiek jest tylko sumą oddechów



No cóż, od dzisiaj poziom samotności się zwiększa o swoją jednostkę. Wiosna w pełni, wszyscy mają kogoś albo kogoś zaczynają mieć, a moja ulubiona siostra wychodzi za mąż. No ja też mam... samotność :D.

W pierwszych chwilach czuję takie małe ukłucie, jak kolejna osoba współsamotna nagle wychodzi w relacje, od tych najzwyklejszych po wielkie miłości, ale co mnie w tym nowym roku fascynuje, że to uczucie po chwili przechodzi. Kiedyś nie mogłem patrzyć na takie słodkie pary przecinające mi drogi mojego życia, od razu miałem odruch wymiotny, choć raczej chodziło o zazdrość niż niechęć do słodkości. Teraz patrzę i cieszę się ich szczęściem. Uroczo jest patrzeć na to. Gdybym miał więcej odwagi to prosiłbym ich o to bym im mógł zrobić zdjęcia. Jak tak myślę w tej chwili, to zrobienie takiego zdjęcia byłoby współistnieniem w szczęściu innych.

To dopiero zalążek, początek początku, ale mam przekraczającą egoizm nadzieję, że to początek czegoś pięknego i dobrego dla Niej. Tak jak Jej obiecałem, sprawiłem że ten czas czekania na Jej księcia był trochę przyjemniejszy (może za przyjemny), a samotność mniejsza (zresztą moja też). Hehe, robiliśmy naprawdę szalone rzeczy i często było bardzo przyjemnie. To pomagało mi i czasem zapominałem o odrzuceniu mnie przez najbliższą mi osobę, najpierw jako faceta, a po chwili jako Przyjaciela. Nie wiem tego, ale czuję to gdzieś w środku, że to właśnie jest ten moment przełomowy. Mam takie deja vu i sam się do tego przyczyniam :D. Mimo to, pozytywnie myślę o ewentualnych zmianach w Jej życiu... chyba sobie jakiegoś pluszaka kupię czy cóś :D:D:D



"popatrz jak wszystko szybko się zmienia,
coś jest, a później tego nie ma.
człowiek jest tylko sumą oddechów,
wiec nie mów mi że jest jakiś sposób.
chciałbym coś wiedzieć teraz na pewno,
to moja udręka, to jej sedno. wiem tylko,
że wszystko się zmienia, coś jest a później tego nie ma.
to nie ściema, każda historia ma swój dylemat,
ma swój początek i koniec jak poemat,
nowy temat, kreci i nęci, a później umiera.
nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie
jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie.
dobre momenty, jak fotografie:
zbieram w swej głowie jak w starej szafie."




No w tym roku jeszcze nie byłem sam w kinie, ale zawsze musi być ten pierwszy raz ;).
Breathe positive, drink positive ...
<poszedł nalać lodowatej PEPSI> :D

wtorek, 17 maja 2011

Samotność jest wyzwaniem

Dzisiaj, czytając pewnego bloga, doszedłem do wniosku, że potrzeba dużej odwagi by żyć samotnie. Jak to śpiewał Dżem "Bo najgorzej w życiu to samotnym być".

Na początku tego roku, najbliższa mi osoba odsunęła się ode mnie. Nikt nigdy nie był mi choć w szczypcie tak bliski jak ona. Paradoksalnie stało się to wtedy kiedy zrobiłem coś co miało sprawić, że znowu zagości spokój i porządek. Byłem pewien że będzie lepiej, a okazało się, że tak naprawdę wtedy zrobił się Sajgon. Jeśli podejdę do tego jako mężczyzna to nie jest to logiczne, ale jeśli się wczuję w logikę kobiety to jakoś to jestem w stanie zrozumieć, choć z trudem. Ale to już fakt, także ...

W jednym z najgorszych momentów w ostatnim czasie zostawiła mnie najbliższa osoba (jakby poskładać całą wiedzę ludzi na mój temat, to ona jeszcze przeskoczyła tą wartość parę razy). Kiedy skarżyłem się jej albo gdzieś tam napisałem (może na blogu), że jestem tak strasznie, chorobliwie, przeraźliwie samotny powiedziała "Każdy człowiek, żyje i umiera samotnie". Przeżyłem ten okres. W zasadzie jestem całkowicie samotny, gdyż teraz już nikt mnie nie zna, nikt tak naprawdę mnie nie rozumie.

Pytanie czy ktoś musi?

Są pewne rzeczy, na które nie mamy wpływu, można bić głową w mur, a i tak nic nie zmieni rzeczywistości, można pić, ćpać, albo w jakiś ekstremalny sposób spróbować zakończyć swoje życie.

Budujesz raz (piękny dom), budujesz drugi raz (piękny dom), budujesz trzeci raz (piękny dom), w końcu budujesz najpiękniejszy pałac na świecie i widzisz, że to jest piękne, że to jest jedno z wielkich dzieł twojego życia. Już nie ma poprzednich trzech, został tylko jeden jedyny. Ten najpiękniejszy, ten najbezpieczniejszy. Wykorzystałeś na niego całe pokłady siły, myśli i materiałów, które miałeś. Musiał być piękny i był. Był cudny. Duma przepełniała cię każdego dnia. Mówiłeś wszystkim wokół, że masz piękny pałac, że można go zbudować, że to możliwe, a trzeba tylko chcieć, trzeba umieć się poświęcić by mieć coś pięknego. W pewnej chwili, okazuje się, że już nie masz swojego pięknego pałacu, a ludzie którzy ci go zabrali mówią, że nie jest taki piękny, a tak w ogóle to głupi byłeś, bo i tak już nie miałeś tego pałacu od dawna. Pozwoliliśmy ci go zbudować i myśleć, że budujesz swoją przystań do której będziesz mógł wracać, mówiliśmy ci jaki jest piękny, ale tak naprawdę ostatnimi czas już go nie miałeś.

To smutne jak, ktoś, bo przecież to nie życie tylko osoba, rozpieprza to co budujesz. Odrywa fragmencik, powiedzmy twoją nogę, która wydaje się być kluczowa dla twojego życia. Wydaje się, że bez niej się przewrócimy i nie mamy po co żyć. Jednak jeśli ktoś amputuje ci nogę, to masz przynajmniej 3 możliwości:
1. zabić się
2. złorzeczyć na cały świat, pozostać w złości, marazmie i rozpaczy do końca życia
3. zacząć żyć bez nogi i cieszyć się życiem

Samotność jest jak życie bez nogi. Nikt tego nie chce, nikt o tym nie marzy, ale zdarza się i trzeba z tym żyć. Chyba zawsze Przyjaźń była dla mnie synonimem wieczności. Myślałem sobie że wszystko przeminie, ale jak zbudujesz coś na mocnych fundamentach, jak poświęcisz swój czas i ogromny wysiłek, będziesz pielęgnował i przycinał jak drzewko bonsai, to już nikt ci tego nie zabierze, nikt nie zdepcze, nikt nie wzgardzi. Rzeczywistość bywa inna, a akurat w tym przypadku nonsensowna. W życiu okazuje się, że nie ma pewnych rzeczy. Ja jestem zawsze ostrożnym człowiekiem, lubię pewniaki, lubię względne bezpieczeństwo. Teraz wiem, to co powinienem wiedzieć będąc od lat kierowcą, a ostatnio nawet kierowcą motocykla - że nie ma pewnych rzeczy i trzeba być przygotowany na wszystko tak na drodze jak i w życiu. Nachodzi mnie jeden tekst z polskiego filmu (komedii) by zobrazować moje 4 wielkie budowle:

"
– Ja też kiedyś zaufałem pewnej kobiecie. Wtedy dał bym sobie za nią rękę uciąć..
– I wiesz co? I bym teraz, kurwa, nie miał ręki!

"

No tak, powyżej było o nodze, a tu ręka, ale już mi się nie chce zmieniać :D


Pierwszy dom się rozpadł, bo czasem przyjaciel jest przyjacielem jak nie ma dziewczyny akurat.
Drugim dom się rozpadł, bo przypominałem swoją osobą o wcześniejszym życiu
Trzeci dom się rozpadł, bo już nie byłem potrzebny
Pałac się rozpadł, bo ważniejszy był związek


Dobrze, że nie postawiłem swojej ręki, na pewniaka, że pałac nigdy nie runie, bo „bym teraz kurwa nie miał ręki”. Teraz już wiem, że można, a może i trzeba budować nowe budynki, ale zakładać, że w końcu każdy z nich runie i zadziwić się kiedy, któryś mnie przeżyje :). Teraz żyję pod namiotem.

Namioty są fajne. Przeciętny człowiek może mieć dużo namiotów, bo go na to stać. Wybudowanie czegoś to duże przedsięwzięcie, a potem jeszcze te opłaty i problemy. Namiotów można mieć od groma. Dzisiaj sobie chcę pospać w zielonym, jutro w czerwonym, a pojutrze w kolorowym.


LEGENDA:
duży dom – Prawdziwa Przyjaźń
pałac – Prawdziwa Wielka Przyjaźń
namiot – znajomość

Samotny człowiek, to nie ten, który nie ma partnera/ki czy rodziny. Samotny człowiek, to człowiek, który nie ma blisko siebie choć jednego człowieka, który go rozumie czasem lepiej niż on sam siebie.
Ja jeszcze niedawno miałem. Nie jestem też w związku, ale mam zdrowie, cudowną rodzinę, mam głowę pełną planów, podziwiam Polskę i cieszę się życiem jak nigdy wcześniej, tak jakbym miał jutro umrzeć, lecz w zgodzie ze swoimi zasadami.

Jeśli umrę nie mając Przyjaciół i cudownej kobiety przy moim boku, to … umrę nie mając Przyjaciół i cudownej kobiety przy moim boku ;d. Chuj z tym! :D



PS. Uśmiechnij się, życie jest za krótkie, a tutaj cytat z tego samego filmu ;)
– Jaki Ty jesteś twardy!
– Jestem człowiekiem z miasta.
– Ale ty masz silną psychikę!
– Zajebiście silną. Zawsze patrzę w oczy, kiedy z kimś rozmawiam, nigdy nie wykonuję niepotrzebnych ruchów. Wystarczy mi 10 pierwszych słów, 5 pierwszych gestów jakiegokolwiek koleżki i już wiem, że w jego psychice czai się strach. On jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce będzie miał pełne portki. A wiesz dlaczego? Dlatego, że jego słaba psychika już wysłała mu maila do nadciągającej kupy, że spotkanie jest w spodniach.
– To niesamowite...
– Uhhh, ehhh, skoczę na chwilę do klopa.

sobota, 7 maja 2011

Pod opuszkami

Siedzę ciuchutko dzień po dniu
Impulsy po szarości przemykają
Jednak

Utajone w tej godzinie
Wyryte pod opuszkami palców
Siedzą i czujnie czekają
Jak kostki wody w czymś
czego nie nazwiemy pralką

Podnoszę pakunek
Oddać hołd temu co ludzkie
Chęć wielce przemożna
Pokuś się jednak o spokój
Spokój dla drugiego ludzia myślenia

Odkładam go w zakamarki
Odsuwam od swojego wzroku teraz
Przyśpieszam chodu
Zamykam dłonie
Zostawiam myśl w jaźni
Przynajmniej na dziś
Na teraz